Miniony miesiąc był dla mnie bardzo intensywny, początek lutego także. Na szczęście sesja dobiegła końca i mogę ze spokojnym sumieniem oddać się przyjemnościom 🙂 Wracam do Was pełna energii oraz nowych pomysłów i dziś zaczynam od czterech odkryć minionego miesiąca. Wspomnę między innymi o najlepszym kremie do rąk oraz przytulnej knajpce z pysznym jedzeniem. Zaczynamy!
Od jakiegoś czasu borykałam się z ogromnym przesuszeniem dłoni i kremy w mojej kosmetyczce nie radziły sobie z tym problemem. Próbowałam wielu sposobów, łącznie całonocnym olejowaniem i spaniem w bawełnianych rękawiczkach, ale to też nie zdało egzaminu. Krem marki Yope poleciła mi moja koleżanka, ale nie liczyłam na coś spektakularnego. Przyjrzałam się składowi i już na początku znalazłam glicerynę, która przecież jak już zdążyłyśmy ustalić w tym poście z zasadami zimowej pielęgnacji może powodować pękanie skóry pod wpływem niskiej temperatury. Mimo wszystko postanowiłam zaryzykować i nie żałuję, bo krem jest naprawdę fantastyczny pod kilkoma względami. Po pierwsze od razu przynosi ukojenie bardzo suchym dłoniom i ta ulga nie mija po kilku minutach. Dłonie i skórki wokół paznokci są nawilżone przez cały dzień bez potrzeby ponownej aplikacji. Po drugie krem szybko się wchłania mimo, że w składzie ma mnóstwo olejów, które teoretycznie powinny pozostawiać tłustą warstwę. W końcu po trzecie – momentalnie po rozsmarowaniu poprawia wygląd dłoni. Chodzi dokładnie o to, że stają się gładsze, rozjaśnione i aksamitne, jakby pokryte wygładzającą woalką. Wszelkie przebarwienia są bledsze, a skóra bardziej napięta. Krem testowała też moja mama, która ma dosyć mocno przebarwioną oraz przesuszoną skórę na dłoniach i była zachwycona jego działaniem. Mimo gliceryny w składzie nie podrażnia skóry na mrozie, więc myślę, że to kwestia odpowiedniego doboru reszty składników. Krem wg producenta jest w 98% naturalny. Jedyny minus to zapach, który nie przypadł mi jakoś specjalnie do gustu (wersja z herbatą i miętą), ale jego działanie to rekompensuje. Polecam Waszej uwadze, jeśli szukacie naprawdę dobrego kremu do rąk.
Kolejnym odkryciem jest matowa pomadka od Golden Rose z serii Velvet Matte o numerze 12. Jestem prawdopodobnie ostatnią blogerką, która wspomina o tych pomadkach i zachwyca się ich rewelacyjną trwałością, wykończeniem oraz kolorami. Jakoś nigdy nie było mi po drodze do stanowiska Golden Rose, ale w końcu miałam okazję przekonać się o wyjątkowości tego produktu. Utrzymuje się na ustach przez wiele godzin, schodzi równomiernie bez widocznych odcięć, nie wysusza tak jak np. Rouge Edition Velvet z Bourjois, a do tego jest kremowa i łatwa w aplikacji. Kolor o numerze 12 totalnie skradł moje serce. Jeśli chcę mieć wyraźnie zaznaczone usta, ale okoliczności nie pozwalają na użycie czerwieni lub innego odważnego koloru, to używam właśnie tej pomadki. Łączy w sobie odcień brudnego różu, czerwieni i brązu. Wygląda świetnie zarówno przy ciemnych karnacjach, jak i tych jasnych typu “królewna śnieżka”. Dla delikatniejszego efektu można ją wklepać w usta prosto ze sztyftu i również prezentuje się fantastycznie. Dodam też, że usta nie wyglądają po jej użyciu jak zmarszczone rodzynki, a niestety niektóre matowe pomadki tak robią. Na ten moment to moja ulubiona pomadka i mam ochotę wypróbować inne kolory. Macie swoich ulubieńców z serii Velvet Matte? Cena jak za taką jakość jest super!
A oto paletka cieni, której używałam najczęściej w ostatnich tygodniach i jest to The Balm Appetit. Ma wszystko to, czego potrzebuję do wykonania podstawowego, dziennego makijażu oka. Jest matowy, śmietankowy cień, którego używam na całą powiekę ruchomą, jest ciepły brąz w załamanie i na dolną powiekę, jest też czerń do podkreślenia linii rzęs. W środkowym rzędzie znajdziemy cienie błyszczące, idealne na wieczór i są też inne, neutralne kolory, z których często korzystam. To paletka samowystarczalna, lekka, poręczna, a więc idealna w podróż jako jedyna, której potrzebujemy do szczęścia. I takie palety uwielbiam!
Na koniec fajne miejsce z przepysznym jedzeniem, które mogę polecić. Jeśli jesteście z Trójmiasta, a konkretnie z Gdańska, to wpadnijcie do Pobitych Garów na Oliwie. Ostatnio często tam bywam i zawsze jestem zadowolona z jakości dań oraz szybkości ich podania. Polecicie jeszcze jakieś wyjątkowe miejsca w Trójmieście? Konsekwentnie realizuję swoje postanowienia noworoczne (pisałam o nich tutaj klik) i zamierzam próbować nowych smaków!
Podzielicie się swoimi odkryciami ostatniego czasu? Jeśli macie jakieś pytanka, a przy okazji ostatnich postów je przeoczyłam, śmiało zadawajcie je tutaj ponownie. Postaram się pomóc 🙂
Zapraszam też na mój INSTAGRAM @kosmetycznahedonistka