Dziś zapraszam Was na wpis z ulubieńcami stycznia, a wśród nich najlepszy samoopalacz, płyn dwufazowy, rewelacyjne kredki do ust, brązer, mocny lakier i nabłyszczacz do włosów, a także perfumy, których w minionym miesiącu używałam najchętniej. Nie obyło się też bez totalnych rozczarowań i tutaj wspomnę o bardzo popularnej i niejednokrotnie uwielbianej masce do włosów oraz koszmarnym samoopalaczu. Dla łasuchów podam też przepis na pyszne pankejki, więc zapraszam do czytania dalej.
Zacznę od czegoś kompletnie niekosmetycznego i totalnym umilaczem minionego miesiąca była szklanka do latte, którą kupiłam w Netto. W swoim życiu przechodziłam różne “fazy” na kolekcjonowanie rzeczy. Kiedyś uwielbiałam kupować torebki, koce, pościel, a od jakiegoś czasu trwa u mnie kubko i szklankomania. Teraz w praktycznie każdym sklepie można kupić tego typu szklanki i prócz wyglądu, ich niewątpliwym plusem jest to, że gorące napoje wolno w nich stygną. Jest zatem szansa, że codziennie dopiję do końca ciepłą kawę, co bardzo rzadko mi się zdarza.
Jeśli chodzi o kosmetycznych ulubieńców, to w styczniu bardzo chętnie sięgałam po brązer Inglot z kolekcji Jennifer Lopez Boogie Down Bronze J215 Golden Sun, który jest w mojej opinii troszkę tańszym zamiennikiem brązera Benefit Hoola. Inglot ma nieco mocniejszą pigmentację i ma lekko połyskujące wykończenie. Daje piękny efekt opalenizny i zapewnia skórze piękny, zdrowy blask. Jeśli szukacie naprawdę fajnego brązera w dobrej cenie, to polecam.
Na zdjęciu po lewej stronie widzicie próbkę koloru brązera Benefit Hoola, a po prawej Inglot by Jennifer Lopez. Kolory są naprawdę bardzo do siebie zbliżone, ale w mojej opinii ładniejszy efekt na skórze daje Inglot.
Muszę przyznać, że mam naprawdę mnóstwo paletek z cieniami do powiek. To chyba też już można zaliczyć do pewnego rodzaju zakupowego uzależnienia. Jeśli mam być szczera, to nie trafiłam w życiu na paletę idealną, więc moja zakupomania będzie musiała jeszcze trochę potrwać. W styczniu najchętniej sięgałam po paletę cieni NYX Away We Glow Hooked On Glow, która byłaby bardzo bliska ideału, gdyby zawierała cień w kolorze czarnym. Mimo to chętnie z niej korzystałam, bo ma piękne, ciepłe kolory, które fantastycznie podbijają zieleń moich oczu. Plus za dobrą pigmentację i lekkie, poręczne opakowanie.
Czym byłby wpis z ulubieńcami miesiąca bez wspomnienia o kredkach do ust? Tym razem pozostaję pod ogromnym wrażeniem konturówek Nabla Velvetline. Są niesamowicie mięciutkie, super napigmentowane i bardzo trwałe. Nie wysuszają ust i przede wszystkim – nie robią z nich pomarszczonej skorupki. Moje ulubione kolory to naturalny brązik Attractive i brudny róż Romanticized.
Ulubionym zapachem stycznia został Michael Kors Sparkling Blush. Z mojego uwielbienia do perfum od MK chyba nie muszę się już tłumaczyć, bo wspominam Wam o nich już od kilku lat. Jeśli miałabym wymienić jedną, jedyną markę, której perfumy utrzymują się na mojej skórze najdłużej, to stawiam na Kors-a. Sparkling Blush to taki mały przerywnik od używania Midnight Shimmer, które są moim ulubieńcem wszech czasów. W zapachach od MK lubię to, że są oleiste, ciężkie, wielowymiarowe i bardzo kobiece. Doceniam także prostotę i elegancję flakonów.
Ostatnio testowałam bardzo dużo nowych samoopalaczy i niestety – większość z nich okazała się jakimś totalnym nieporozumieniem. Z ulgą wróciłam zatem do mojego ogromnego ulubieńca w tej kategorii, a mianowicie samoopalacza St Tropez Self Tan Classic Bronzing Mousse (ten w białej butelce na zdjęciu). W mojej opinii nie ma sobie równych. Pozostawia ładny, intensywny odcień opalenizny, która schodzi ze skóry w estetyczny sposób. To, że samoopalacz nie zrobił plam i ma ładny odcień jeszcze nie świadczy o sukcesie. Niestety większość samoopalaczy już na drugi dzień schodzi ze skóry plamami i wyciera się pod pachami. Ten tego nie robi, a poza tym sama opalenizna utrzymuje się bardzo długo.
Kiedy mój ulubieniec mi się skończył, to udałam się do perfumerii Douglas po kolejną butelkę . Niestety akurat nie było go w sprzedaży, ale pani ekspedientka poleciła mi coś podobno “jeszcze lepszego” i kupiłam wersję Express (niebieska butelka na zdjęciu). W tym przypadku idealnie sprawdza się powiedzenie, że “lepsze jest wrogiem dobrego”. Samoopalacz robi plamy, smugi, ma zbyt żółty odcień, a na domiar złego fatalnie schodzi ze skóry. Dziwne, że w jedna marka ma w swojej ofercie tak dobry i jednocześnie tak zły produkt.
Jeśli już w jakiś sposób chcę mocno utrwalić swoją fryzurę czy loki, to sięgam po mój absolutnie ulubiony lakier do włosów czyli Bed Head Hard Head. To najmocniejszy lakier, który nie robi z włosów strąków, nie moczy ich i daje efektu kasku. To zdecydowany hit wśród wszystkich lakierów, jakie do tej pory testowałam.
Jeśli chodzi o nabłyszczanie włosów, to tu z kolei mogę śmiało polecić nabłyszczacz w spreju Osis Sparkler, którym zawsze na sam koniec spryskuję swoje włosy po stylizacji. Nie obciąża włosów, nie tłuści ich i pozostawia widoczny blask. Uwielbiam go!
Bublem natomiast okazał się produkt marki Schwarzkopf Blond Me Shine Elixir. Ma żelową formułę, w której zatopionych jest mnóstwo złotych drobinek. Lubię takie produkty, bo faktycznie dają efekt blasku na włosach, ale nie w tym przypadku. Niestety po wyciśnięciu tego produktu na dłoń i lekkim roztarciu drobinki są ledwo widoczne. Po wtarciu we włosy efekt jest w zasadzie żaden, prócz lekkiego sklejenia i obciążenia fryzury. Produkt jest teoretycznie przeznaczony do włosów blond, ale u znajomych mi blondynek również się nie sprawdza.
Maska do włosów Garnier Fructis Banana Hair Food jest dosyć popularna w sieci. Marka postanowiła chyba wypuścić coś, co przemówi do włosomaniaczek czyli kobiet, które w bardziej świadomy sposób podchodzą do pielęgnacji włosów. Z opakowania krzyczą napisy, że produkt jest skomponowany aż w 98% ze składników naturalnych, jest wegański i nie zawiera silikonów. Niestety w przypadku moich włosów ta maska zupełnie się nie sprawdza. Nie wygładza, nie nabłyszcza, nie dociąża, nie nawilża… Po prostu nie robi z nimi nic pozytywnego, a wręcz sprawia, że moje włosy są tępe i sztywne w dotyku. Zapach również nie przypadł mi do gustu, bo ten banan jest bardzo sztuczny i po czasie wyczuwam na swoich włosach jakby smrodek utlenionego samoopalacza. Maska wywołuje dosyć skrajne emocje i są osoby, które ją uwielbiają. Ja niestety nie należę do tego grona i zużyję ją pewnie do golenia nóg.
Kończąc moje kosmetyczne rozważania chciałabym polecić Wam świetny, drogeryjny płyn dwufazowy, który usunie nawet najbardziej wodoodporny makijaż. Niestety Bioderma średnio radzi sobie ze zmywaniem mojego ulubionego tuszu do rzęs i musiałam na szybko poszukać czegoś bardziej skutecznego. Płyn Mixa Optymalna Tolerancja sprawdza się w tej roli wprost wzorowo, przy czym nie podrażnia oczu i nie wymaga ich pocierania. Szkoda, że nie jest dostępny w większym opakowaniu, bo przy codziennym użyciu bardzo szybko się kończy.
Czy są tu fanki domowych pankejków? W zeszłym miesiącu bardzo często je serwowałam. To taka szybka, słodka przekąska, która jest przy okazji w miarę zdrowa i nie ma miliona kalorii. Placuszki są w środku lekko mokre, a na zewnątrz puszyste i delikatne. Podaję je z dżemem lub zupełnie bez niczego, bo same w sobie są po prostu pyszne. Przepis znajdziecie tutaj klik (jest banalnie prosty).
To już wszystkie hity i kity stycznia. Dajcie znać co o nich sądzicie 🙂