Kiedy pierwszy raz w sieci natknęłam się na test czarnej maski Pilaten, to pomyślałam, że to coś dla mnie. Producent zapewnia o tym, że maseczka jest wyjątkowo skuteczna w dogłębnym oczyszczaniu, usuwaniu zaskórników i wągrów, więc jako posiadaczka cery problematycznej postanowiłam ją wypróbować. Czy było warto? O tym przeczytacie w dalszej części dzisiejszego wpisu.
Maseczka Pilaten kusiła mnie już od dawna. Na YouTube przewijały mi się jej kolejne recenzje, które zwykle były pozytywne. Jej świetne właściwości potwierdzały dziewczyny z cerą podobną do mojej, a więc tłustą/mieszaną i skłonną do powstawania zaskórników czy wągrów. Pamiętam, że wówczas ta maska nie była dostępna w polskich sklepach, a jedynie na azjatyckich stronach typu Romwe czy Choies. Coś mówiło mi, że skoro jest takim hitem, to niedługo i u nas się pojawi. Jakiś czas temu zobaczyłam ją na półce w Superpharm i pomyślałam, że to świetna okazja, aby ją w końcu wypróbować.
Zawsze lubiłam maseczki typu “peel off” czyli takie, które po zastygnięciu można usunąć jednym ruchem. I taka jest właśnie czarna maska Pilaten. Jak jej używać? Na oczyszczoną z makijażu skórę nakładamy cienką warstwę tej maseczki, czekamy około 10 minut i kiedy już przeschnie – ściągamy w jednym kawałku. Nie warto nanosić zbyt grubej warstwy, bo będziemy czekać wieki zanim to wszystko dobrze zaschnie, a kiedy maseczka jest mokra, to nie odchodzi w jednym kawałku i sprawia więcej kłopotu przy ściąganiu. Ja za pierwszym razem nałożyłam ją na całą twarz i to był błąd. Maseczka zafundowała mi ekspresową depilację meszku z twarzy i przyznam, że ściąganie jej było bardzo bolesne. Za drugim razem nałożyłam ją już tylko na strefę T, na której swoją drogą mam najwięcej niedoskonałości. Na nosie pojawiają się pojedyncze wągry i zaskórniki, więc liczyłam na porządne oczyszczenie i odblokowanie porów.
Jakie efekty zauważyłam? Maseczka nie poradziła sobie z oczyszczeniem porów – nie zlikwidowała wągrów, ani tym bardziej zaskórników, co było w sumie do przewidzenia. Jedynym plusem jest pozbycie się pojedynczych, suchych skórek i przymusowa “depilacja” meszku z twarzy. Nigdy nie miałam jakoś specjalnie ochoty na to, by się go pozbywać, ale dzięki tej maseczce poszedł w zapomnienie. Maseczka sprawiła mi ból przy ściąganiu, szczególnie na tych bardziej delikatnych obszarach przy żuchwie. Bardzo mocno przywiera do skóry i podczas usuwania można nabawić się niemałych podrażnień. Lepiej sprawdza się na strefie T, bo tam skóra jest mniej wrażliwa, a sama maseczka nie przykleja się tak mocno. Jeśli chodzi o jakieś plusy, to cera po jej usunięciu jest lekko odświeżona i to w zasadzie tyle.
Muszę przyznać, że o wiele większy efekt odświeżenia, oczyszczenia i rozjaśnienia skóry mam po czarnej maseczce z Eveline lub po jakiejkolwiek glince. Maska z Pilaten na szczęście nie spowodowała u mnie jakiegoś podrażnienia, a czytałam o wielu takich przypadkach. Natomiast nie zrobiła też nic takiego, abym mogła ją kupić ponownie, więc nie zaliczę jej do moich hitów. Co do nazwy – proponuję dePilaten, bo z włoskami radzi sobie całkiem fajnie. Niestety jest podstępna – wąsika nie ruszy 🙂
Dziewczyny, a jak ta maska sprawdziła się u Was?