6 KOSMETYCZNYCH HITÓW SPRZED LAT DO KTÓRYCH WRÓCIŁAM (I SĄ TAK SAMO DOBRE!)
Picture of Daria

Daria

Autorka wpisu

Lubię po latach wracać do pewnych produktów, aby sprawdzić, czy nadal są tak samo dobre, jak kiedyś. Do takiego “kosmetycznego archiwum” zaglądam także z czystego sentymentu, szczególnie w przypadku perfum. Dziś napiszę Wam o kilku “oldskulowych” produktach, których używałam kilka, a nawet kilkanaście lat temu. Nie dość, że nadal są dostępne w sprzedaży, to jeszcze w dalszym ciągu sprawują się świetnie! Ciekawe? Zapraszam do dalszego czytania. 

Markę Oriflame kojarzę przede wszystkim z tymi owalnymi, różowymi słoiczkami, które stały w naszej łazience. Moja mama była wtedy konsultantką i sama bardzo lubiła ich kosmetyki. Były dostępne tylko w sprzedaży katalogowej i to sprawiało, że uchodziły za bardziej pożądane, niż te z drogerii. Pamiętam ten piękny zapach kremów, które już jako dziecko podkradałam z maminej kosmetyczki i malutki balsam o nazwie Tender Care Protective Balm. Kiedy byłam chora, to smarowałam sobie tym balsamem okolice pod nosem, aby złagodzić podrażnienia. Był niezastąpiony zimą, na totalnie spierzchnięte i wysuszone usta. Dziś nadal go używam i jest naprawdę świetny. Mimo, że w składzie nie ma nic ciekawego, bo to głównie wazelina i parafina, to genialnie radzi sobie z takim ekstremalnie przesuszonym i podrażnionym miejscem. Dla mnie jest wprost niezastąpiony na podrażniony nos podczas kataru.
Kilka lat temu do sprzedaży weszły pomadki Chanel Rouge Coco Shine. Dostałam wtedy jedną na urodziny i totalnie przepadłam. Bardzo różniła się jakością od tych, które były dostępne w drogeriach – nawilżała usta i wydobywała ich naturalne piękno. Lubiłam ją za to, że nie dawała mocnego, nachalnego koloru, więc mogłam jej używać nawet idąc do szkoły. Ostatnio postanowiłam sprawdzić czy nadal Rouge Coco Shine będą mi pasować i zamówiłam pierwszy odcień o nazwie 91 Boheme. To ciepła czerwień, która idealnie współgra z lekko opaloną skórą. Mimo, że jest dosyć odważnym kolorem, to balsamowa formuła pomadki daje półtransparentne wykończenie. Kolor równomiernie rozkłada się na ustach, a komfort noszenia jest niesamowity. Pozytywnie zaskoczona tym odcieniem postanowiłam zamówić kolejny i tym razem padło na brąz 67 Deauville. Takiego koloru szukałam od dawna! To ciemny, kakaowy brąz, który fantastycznie podbija biel zębów i prezentuje się niezwykle elegancko, szlachetnie. Można powiedzieć, że to bardzo niebanalny odcień, idealny dla dziewczyn o ciemnej karnacji. Wiem, że pomadki Chanel to większy wydatek, ale uważam, że są absolutnie warte swojej ceny. Jeśli potrzebujecie pomadki na co dzień, która nie będzie dawała intensywnego, kremowego koloru, a jedynie w zdrowy, szlachetny sposób podkręci wygląd ust, to polecam. Bardzo ładnie komponują się z formalnym ubiorem (biała koszula, czarna spódnica, żakiet). Całkiem możliwe, że zdecyduję się na inne odcienie, ponieważ jestem pod wrażeniem tej lekkiej formuły. 
Perfumy, których używałam jako nastolatka to Perceive z Avon. Niezwykle miło było do nich wrócić po latach. Przywołały bardzo przyjemne wspomnienia, jak to perfumy mają w zwyczaju i chociaż mój gust zapachowy poszybował w trochę inną stronę, to nadal są mi bliskie. Muszę przyznać, że nie straciły na swojej intensywności, a sam zapach zupełnie się nie zmienił, a z tym bywa różnie. Jak na wodę perfumowaną w niewysokiej cenie, to są bardzo trwałe i u mnie utrzymują się wiele godzin. To jeden z tych aromatów, który wąchany prosto z flakonika pachnie raczej banalnie i alkoholowo, ale na skórze jest bardzo oleisty i nabiera intensywności. 
Ostatnio na Instagramie wspominałam Wam, że moim aktualnie ulubionym podkładem jest Estee Lauder Double Wear, który lubię czasem mieszać z Ireną Eris Provoke Matt. Podkładu EW używała moja mama, a później i ja postanowiłam spróbować. Lubiłam go do czasu, bo później bardzo pogorszył stan mojej cery. Miałam wtedy duże problemy z trądzikiem (o tym, jak go pokonałam pisałam TUTAJ klik), więc tego typu podkład był raczej przysłowiowym “gwoździem do trumny”. Teraz, kiedy borykam się już raczej ze sporadycznymi niespodziankami sprawdza się naprawdę rewelacyjnie. Lubię go używać latem, kiedy oczekuję od podkładu większej trwałości. Ten jest zastygający i nie ma sobie równych pod tym względem. Spotkałam się z opiniami, że tworzy efekt maski, ale ja nic takiego nie zauważyłam. Myślę, że to kwestia złego doboru odcienia lub zbyt dużej ilości aplikowanej na skórę. Ja potrzebuję kropelki wielkości zielonego groszku i dokładam jedynie tam, gdzie przebijają jakieś przebarwienia. Nie bez znaczenia jest też typ naszej skóry i jej stan wyjściowy. To podkład, do którego wróciłam po wielu latach i nie żałuję. Szkoda tylko, że nadal nie ma pompki, co przy podkładzie tej klasy jest małym nieporozumieniem. 
Tusze z Maxfactor były kiedyś niesamowicie popularne. Ja nigdy nie przepadałam za tą klasyczną wersją (w granatowym opakowaniu ze złotymi napisami), ale ta podkręcająca Curved Brush Volue & Curl zawsze spisywała się u mnie wzorowo. Tusze niestety mają to do siebie, że producenci bardzo często zmieniają ich formułę i nie są już tak dobre, jak kiedyś. W tym przypadku nic się nie zmieniło i cieszę się, że do niego wróciłam. Podoba mi się ta wygięta szczoteczka z włoskami, która rozdziela rzęsy, ale nie sprawia, że są tak “pajęczo” podkreślone. Nadaje im puchatego wyglądu, a ja bardzo lubię taki efekt. Co więcej, tusz podtrzymuje skręt zalotki.
Zalotka. Kilkanaście lat temu podkradałam ją mamie i zawsze bardzo podobał mi się ten efekt wywiniętych rzęs. Kiedy mamuśka dowiedziała się o tym, że używam jej zalotki, to nastraszyła mnie, że rzęsy zrobią się słabe i wypadną. Postanowiłam skończyć z tym podkradaniem, ale na szczęście później przekonałam się, że odpowiednia zalotka nie zrobi mi krzywdy. Do regularnego podkręcania wróciłam całkiem niedawno i nie wyobrażam sobie codziennego makijażu bez zalotki. Kiedyś zapomniałam jej spakować do kosmetyczki i nie mogłam się przyzwyczaić do rzęs bez tego podkręconego efektu.  Moja ulubiona jest z Inglota (z tej bardziej profesjonalnej serii) i bardzo ją polecam. Można wymieniać gumki, które po jakimś czasie się zużywają, więc taka zalotka posłuży nam latami. 
Macie takie oldskulowe kosmetyki, do których wróciłyście po latach i nadal jesteście z nich zadowolone? A może coś Was bardzo zawiodło i nie jest już tak dobre, jak kiedyś? Czekam na Wasze komentarze 🙂 

Zapraszam też na mój Instagram @kosmetycznahedonistka 


Przeczytaj także