Od ostatniego wpisu z kosmetycznymi rozczarowaniami minęło już sporo czasu. Muszę przyznać, że rzadko trafia mi się kosmetyk, który zupełnie się u mnie nie sprawdza. Dla wielu produktów znajduję inne zastosowania i dzięki temu jestem w stanie zużyć je do końca. Jednak w ciągu ostatnich miesięcy uzbierało się u mnie kilka kosmetyków, na które totalnie nie mam pomysłu i zdecydowanie nie należą do moich ulubieńców. Dlaczego? O tym przeczytacie w dalszej części dzisiejszego wpisu.
Zacznę od podkładu, który jakiś czas temu otrzymałam od marki Lirene. Jest to płynny fluid + serum z kwasem hialuronowym o nazwie “No Mask”, który jak sama nazwa wskazuje – nie będzie tworzył efektu maski. Dzięki zawartości kwasu hialuronowego i elastonylu ma działanie nawilżające i napinające. Producent zapewnia o tym, że podkład jest lekki i z tym się w zupełności zgadzam. Już przy pierwszym nałożeniu czuć, że to fluid na bazie wody i nie ma nic wspólnego z ciężkimi, kremowymi konsystencjami jak w przypadku Estee Lauder Double Wear czy chociażby Dr Irena Eris Provoke Matt. Na tym w zasadzie kończą się jego plusy, bo podkład słabo kryje, ale najgorsze jest to, że bardzo ciemnieje. Miał nie tworzyć efektu maski, co niestety robi, bo siłą rzeczy kiedy zaczyna ciemnieć na skórze, to po kilku chwilach widać odcięcie w miejscu, gdzie go nie nałożyłam. Mam kolor “01 jasny” i w buteleczce prezentuje się bardzo przyzwoicie – nie wpada w pomarańczowe czy różowe tony, ale na skórze w dosłownie kilka minut zaczyna się utleniać o 2-3 tony i to w pomarańcz. Próbowałam utrwalać go różnymi pudrami, jak również pozostawić na skórze solo i również zmieniał odcień. Dla mnie jest to nie do przyjęcia, a szkoda, bo mimo, że krycie jest raczej średnie, to mogłabym go od czasu do czasu używać do delikatnego wyrównania kolorytu lub ewentualnie mieszać z innym podkładem. Zobaczę jeszcze jak spisze się latem, kiedy moja skóra będzie nieco ciemniejsza, ale na ten moment muszę z niego zrezygnować. Kwestia ciemnienia podkładów jest dosyć tajemnicza, bo u jednych osób dany podkład zmienia kolor, a u innych nie. Być może ma to związek z pH skóry, albo z czymś jeszcze innym.
Kolejnym produktem, który się nie sprawdził jest Ultratrwały Matujący Puder Eveline Face Sensation w odcieniu 41 Ivory. Kupiłam go podczas minionej promocji w Rossmannie -49% i drogeryjne oświetlenie sprawiło, że wybrałam kiepski odcień. Mimo, że to Ivory (kość słoniowa), to wypada bardzo ciemno, a na skórze jest po prostu sino-pomarańczowy. Najgorsze jednak jest to, że po jego nałożeniu na moim czole pojawiło się ogromne uczulenie – mnóstwo małych, podskórnych krostek, których bardzo ciężko było mi się pozbyć. W taki właśnie sposób moja skóra reaguje na niektóre pudry w kamieniu, a także na większość pudrów i podkładów mineralnych, dlatego rzadko sięgam po coś nowego i trzymam się starych ulubieńców. Szkoda, że ten produkt od Eveline zawiódł, bo ma bardzo fajne krycie.
Uwielbiam efekt jaki daje na moich rzęsach tusz Benefit They’re Real – są ładnie rozdzielone, pogrubione i wydłużone. Zimą byłam z niego bardzo zadowolona, ale podczas tych ostatnich upałów zobaczyłam na co go tak naprawdę stać. Niesamowicie odbija się na górnej powiece i nie ma znaczenia czy jest przypudrowana, czy też nie. To go całkowicie dyskwalifikuje i produkt w takiej cenie powinien być jednak bardziej trwały.
Paletkę Catrice Absolute Eye Colour znalazłam w jednym z pudełek beGlossy i bardzo ucieszyłam się na jej widok. Piękne, naturalne kolory, a to wszystko w macie, z lekką nutą satynowego połysku. Niestety cienie są bardzo słabej jakości. Mają kiepską pigmentację, a na powiekach zlewają się w jeden odcień. Chyba pierwszy raz spotkałam się z cieniami, które znikają z powieki w ciągu dnia.
Serum do nawilżania ciała Regenerum w postaci lekkiej, wodnistej pianki również mnie nie zachwyciło. Opis producenta jest bardzo obiecujący, ale jak dla mnie produkt nie spełnia podstawowego zadania – nie nawilża w dostateczny sposób. Nie odpowiada mi również jego zapach oraz to, że skóra po aplikacji jest przez jakiś czas lepka. Nie polecam tego produktu po depilacji, bo może nieźle dopiec 🙂
Lubię niektóre produkty Tołpa, ale ten odżywczy krem regenerujący pod oczy z serii Lipidro mnie rozczarował. Bardzo słabo nawilża i kiedy nakładam go pod oczy na noc, to mam wrażenie, że rano powieki są lekko opuchnięte, a pod oczami tworzą się dziwne zagięcia, których wcześniej nie było. Po zaprzestaniu używania tego kremu wszystko wraca do normy. Krem jest hypoalergiczny, przeznaczony do cery wrażliwej, suchej i bardzo suchej, z potrzebą regeneracji oraz ma wspomóc redukcję cieni pod oczami. Taki opis wydawał mi się bardzo kuszący, ale niestety u mnie ten produkt nie działa.
Kolejna maska Pilomax, która się u mnie nie sprawdziła. Ta do włosów ciemnych miała wzmacniać i dodawać blasku, a tymczasem moje włosy są po niej jakieś bardziej suche, niedociążone, matowe i sztywne (coś jak po przedawkowaniu protein). Próbowałam ją mieszać z innymi składnikami, ale efekt końcowy jest cały czas kiepski. Tradycyjnie zużyję ją do golenia nóg (zamiast pianki), bo nawet ładnie pachnie.
I na koniec plasterki na odciski, które okazały się niesamowitym bublem. Zwykle kupuję te z Compeed, które są genialne. Kiedy mam problem z nagle pojawiającym się odciskiem, a jestem gdzieś na mieście, to taki plasterek jest prawdziwym wybawieniem. Przyklejam go i znów mogę normalnie chodzić, zupełnie nie czując bólu. Te plastry z Compeed są pod tym względem świetne, bo całkowicie uśmierzają ból, a odcisk goi się szybciej. Kiedy mi się skończyły, to poszłam do apteki po następne, ale niestety były tylko te z Viscoplast. Farmaceutka zapewniała, że działają identycznie, a są nawet nieco tańsze. Niestety te plasterki zupełnie nie przynoszą ulgi w bólu i były stratą pieniędzy. Z pewnością nie kupię ich ponownie i wracam do Compeed.
***
A na co Wy macie ochotę trochę ponarzekać? Jakie kosmetyki Was ostatnio zawiodły?