Chciałybyście jak najdłużej zachować wakacyjną opaleniznę? A może tego lata nie miałyście czasu na kąpiele słoneczne? Ja muszę przyznać, że należę do tej drugiej grupy, a swój brązowy odcień skóry zawdzięczam samoopalaczom i balsamom brązującym. Jakim? Zapraszam do czytania dalej.
Mój brak czasu na kąpiele słoneczne w tym roku to jedno. Druga kwestia – opalanie mnie niesamowicie męczy. Kiedyś leżenie plackiem na plaży w pełnym słońcu sprawiało mi nawet przyjemność, a dziś jakoś za tym nie przepadam. Moja opalenizna jest więc wynikiem stosowania samoopalacza i balsamów brązujących na zmianę. Dzięki nim jestem w stanie uzyskać efekt naturalnie brązowej skóry i to bez plam czy smug. Taka forma “opalania” jest też świetnym sposobem na zintensyfikowanie i przedłużenie wakacyjnej opalenizny. W tym celu najlepiej używać balsamów brązujących, ale o tym napiszę Wam dalej.
Najważniejszą czynnością, jaką powinnyśmy przed nałożeniem samoopalacza czy balsamu brązującego jest peeling. Ja robię go zwykle dzień wcześniej taką oto rękawicą peelingującą, którą kupiłam w Rossmannie (marka Be Beauty). Po peelingu warto nałożyć balsam nawilżający i dopiero kolejnego dnia po prysznicu nałożyć samoopalacz. Dzięki temu nasza sztuczna opalenizna będzie równa i bardziej trwała.
Samoopalaczem, którego używam od kilku lat jest pianka St Tropez Bronzing Mousse Classic. Wystarczy jedna aplikacja, aby uzyskać efekt naprawdę intensywnej, ciemnej opalenizny, ale trzeba mieć sporą wprawę w nakładaniu tego produktu. To pianka, która ma brązowy kolor i po nałożeniu na skórę można się trochę przestraszyć, bo ciało wygląda tak, jakby było brudne. W dodatku można odnieść wrażenie, że wszędzie są smugi i plamy, ale spokojnie – po prysznicu wszystko będzie wygadało naturalnie. Muszę przyznać, że potrzebowałam dużo czasu, aby nauczyć się poprawnego używania tego produktu. Jest bardzo intensywny i trzeba nakładać go szybko, sprawnie i w niewielkiej ilości. Na pewno warto zaopatrzyć się też w specjalną rękawicę do nakładania tego samoopalacza, bo bez niej ciężko będzie domyć dłonie. Jeśli nie macie takiej rękawicy, to polecam np. gumową rękawiczkę lub taką, która jest zazwyczaj dołączona do farb do włosów.
Tu na skórze efekt po samoopalaczu z St Tropez na drugi dzień po aplikacji. Rozświetlacz to Fridge Glow&Beauty, który również uwielbiam.
Lubię efekt po tym samoopalaczu, bo daje ładny, chłodny kolor, a poza tym utrzymuje się na skórze bardzo długo. Schodzi równomiernie, bez żadnych plam czy odcięć, a to bardzo ważne. Przetestowałam też wersję Express tego samoopalacza (w turkusowej butelce) i niestety okazał się totalną porażką, pozostawiając nierównomierny kolor i mnóstwo plam. Jeśli chodzi o zapach, to niestety w przypadku tego produktu możecie spodziewać się tego typowego smrodku, ale efekty to wszystko wynagradzają. Moim zdaniem są porównywalne do profesjonalnego opalania natryskowego.
Jeśli używacie tego samoopalacza na noc, to przygotujcie się na pościelowe zabrudzenia. Kiedy planuję noc z samoopalaczem, to ubieram na kołdrę jakąś starą pościel, którą mam już przeznaczoną na takie eksperymenty. Co prawda plamy z samoopalacza zawsze się dopierają, ale wolałabym nie ryzykować przy jakiejś droższej, białej lub jedwabnej pościeli.
Rękawicę do aplikacji samoopalacza kupiłam w Rossmannie i okazała się naprawdę świetnym gadżetem. Dzięki niej produkt rozkłada się na skórze bardzo równomiernie. Co do pianki, to kupicie ją w perfumeriach Douglas lub nieco taniej w sieci.
Przejdę teraz do moich ulubionych balsamów brązujących i pierwszym z nich jest Dove Summer Revived (medium). Kiedyś nie przepadałam za balsamami brązującymi, bo dawały bardzo słabe efekty, jeśli chodzi o intensywność opalenizny. Oczywiście zostawiały delikatny kolor, ale jednak bardziej zażółcały skórę, niż ją brązowiły. Teraz w drogeriach jest naprawdę szeroki wybór balsamów brązujących, które dają opaleniznę porównywalną z typowym samoopalaczem, przy czym są bezpieczniejsze w aplikacji. Jeśli chodzi o balsam Dove, to pozostawia bardzo naturalny kolor na skórze, który nie jest ani zbyt żółty, ani zbyt pomarańczowy. Świetnie “podbija” naturalną opaleniznę, wiec jeśli chciałybyście przedłużyć jej trwałość, to polecam stosowanie tego typu balsamów. Nie miałam z nim żadnych przykrych sytuacji, a więc nie pozostawia plam, smug i równomiernie schodzi ze skóry. Ma typowy zapach samoopalacza, więc jeśli tego nie lubicie, to wybierzcie balsam, o którym napiszę dalej. To naprawdę świetny, drogeryjny produkt, który jak na balsam daje dosyć intensywny kolor opalenizny. i za to go lubię.
Na koniec balsam, który odkryłam całkiem niedawno i jest naprawdę rewelacyjny czyli Bielenda Magic Bronze (dla śniadej karnacji). W zasadzie wszystkie obietnice producenta wypisane na tubce są zgodne z prawdą. Faktycznie nawilża, ma piękny, słoneczny kolor, nie pozostawia smug czy przebarwień. Zauważyłam, że skóra po jego użyciu jest rano bardzo gładziutka i miękka, co jest rzadkością w przypadku używania produktów samoopalających, które będą raczej mocno przesuszające. Co prawda balsam daje nieco słabszy efekt opalenizny, ale ma też małą przewagę nad balsamem Dove – nie śmierdzi typowym samoopalaczem. Powiedziałabym nawet, że pięknie pachnie masłem kakaowym. Jeśli dopiero zaczynacie swoją przygodę ze sztuczną opalenizną, to myślę, że ten produkt będzie idealnym wyborem.
Na zdjęciu po lewej dzień wcześniej użyłam balsamu z Dove, a po prawej balsamu z Bielendy. Tak, jak już wspomniałam – dawno nie opalałam się na słońcu, więc ostateczny kolor mojej skóry to efekt stosowania produktów samoopalających.
A tak prezentują się konsystencje omawianych produktów. W przypadku pianki St Tropez wystarczyła dosłownie 1 minuta, podczas której robiłam zdjęcie i już została mi na skórze plama. Także jeszcze raz uczulam Was na ten produkt. Możecie wyglądać jakbyście dopiero wróciły z wakacji, ale przy nieumiejętnym użyciu można zrobić z siebie geparda.
Oto moja złota trójka produktów brązujących, które uwielbiam i mogę Wam śmiało polecić. Dajcie znać jakie są Wasze ulubione balsamy lub samoopalacze.