Ile razy zdarzyło się Wam wrócić od fryzjera czy kosmetyczki z dużym niesmakiem i poczuciem żenady? Ja miałam kilka takich sytuacji i w dzisiejszym wpisie postanowiłam podzielić się z Wami tymi “przygodami”. Dziś te historie są dla mnie pewną przestrogą i często wspominam o nich moim znajomym w formie żartobliwej anegdoty, choć w tamtym czasie wcale nie było mi do śmiechu. Jesteście ciekawe? To zapraszam do dalszej lektury.
NA CZARNO
Tak naprawdę moja niechęć do wizyt u fryzjera zaczęła się już kilkanaście lat temu. Gdzieś koło 18-stki zamarzyły mi się kruczo-czarne włosy, co było chyba spowodowane moją fascynacją zespołem O.N.A i Agnieszką Chylińską. Kompletnie nie zdawałam sobie wtedy sprawy z tego, że ten kolor mi nie pasuje i postarza mnie o jakieś 10 lat. Miałam też wówczas duże problemy z cerą, a tak ciemny kolor jeszcze bardziej to uwydatnił. Poza tym nie wiedziałam też o tym, że farbowanie na czarno, to w zasadzie “droga bez powrotu” i że pozbycie się tego koloru będzie cholernie trudne. W tamtym czasie nie było tak profesjonalnych salonów, jak dziś, więc nie mogłam liczyć na fachową poradę i odciągnięcie mnie od tego głupiego pomysłu na zmianę wizerunku, więc fryzjerka szybko przystąpiła do farbowania. Do salonu przyszłam ze swoim szamponem koloryzującym i była to granatowa czerń z Palette, która miała być (podobno) zmywalna. Doskonale pamiętam cały proces farbowania, bo zarówno ja, jak i cały salon wraz z klientkami miałyśmy na sobie tę granatową czerń. Farbę miałam dosłownie na całej twarzy, szyi i dłoniach, które wystawały spod peleryny, a fryzjerka była tak spocona i przerażona tą moją koloryzacją, że w połowie farbowania chciała zrezygnować i zlecić to koleżance. Chyba pierwszy raz farbowała tak długie włosy (do pasa) i kompletnie nie wiedziała na co się pisze. Domyślam się, że prawdopodobnie w ogóle nie miała do czynienia z czarną farbą, bo w żaden sposób nie zabezpieczyła mojego czoła przed ewentualnymi zabrudzeniami, a poza tym robiła to z takim “rozmachem”, jakby kładła mi na włosy odżywkę. Po tym całym farbowaniu zdjęłam pelerynę, która odsłoniła kolejną, okrutną prawdę. Nie dość, że farbę miałam na skórze, to jeszcze na całym ubraniu. Dziś wspominam tę czarną masakrę z uśmiechem i poczuciem żenady, ale wtedy byłam załamana, bo w tym kolorze wyglądałam naprawdę źle, a zabrudzenia na skórze utrzymywały się bardzo długo. Wówczas pocieszał mnie fakt, że to przecież szampon koloryzujący i niedługo znów wrócę do swojego naturalnego brązu. Kolor po kilkunastu myciach w ogóle się nie wypłukał, więc farbowałam włosy na czarno jeszcze przez kilka lat. Nigdy jednak nie zdecydowałam się już na koloryzację u fryzjera, a odrosty robiła mi moja mamcia.
DELIKATNE PODCIĘCIE KOŃCÓWEK
Domyślam się, że wiele z Was również spotkała przykra przygoda u fryzjera związana z “delikatnym podcięciem końcówek”, które w rezultacie okazywało się utratą połowy długości włosów. Od kiedy pamiętam miałam bardzo długie włosy i kiedy podcinała mi je mama, to zawsze robiła to z dużą powściągliwością, a ja denerwowałam się, że ścinała za mało. Aż do momentu, kiedy postanowiłam udać się do profesjonalnego salonu i to wtedy pierwszy raz wyszłam od fryzjera z płaczem. Sytuacja wyglądała mniej więcej w ten sposób. Przychodzę do fryzjera i mówię, że chcę podciąć końcówki o 4 centymetry. Ciach. Obracam się do lustra i nie mam połowy włosów! Na moje oko było to jakieś 10 centymetrów i kiedy zapytałam dlaczego fryzjerka ścięła ich tak dużo, to odpowiedziała, że tyle przecież chciałam! Dla dziewczyny, która zawsze miała włosy do pasa, to był prawdziwy cios i długo nie mogłam się przyzwyczaić do takiej długości. Po tym incydencie przychodziłam już do fryzjera z linijką, dokładnie pokazując fryzjerce ile dla mnie oznaczają 4 centymetry. Miałam jednak wrażenie, że i tak ścina ich trochę więcej, więc postanowiłam ostatecznie powierzyć podcinanie włosów mojej mamie. Później odkryłam metodę na kitkę, z której korzystam do dziś.
FRYZJERSKA SZTUCZKA
Już jako nastolatka interesowałam się pielęgnacją włosów i różnymi fryzjerskimi zabiegami, z których dosyć często korzystałam. Te wszystkie “zabiegi” w zasadzie opierały się na tym, że fryzjerka nakładała na włosy odżywkę, która miała jakąś wyrafinowaną nazwę typu “odmładzająco-rewitalizujący rytuał Azteków z kwiatu lotosu” i kazała usiąść pod sauną parową. Wiadomo, że włosy po takim “rytuale” były bardziej miękkie i gładkie, bo każda, najzwyklejsza odżywka pod wpływem ciepła zadziała lepiej, ale wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy. W miejscu, w którym kiedyś mieszkałam wszystkie salony korzystały z tych samych produktów i marek, ale ceny zabiegów z ich udziałem potrafiły się znacząco różnić. A że jako przedsiębiorcza nastolatka nie dysponowałam dużym budżetem, to wolałam iść na ten sam zabieg, wykonywany rzekomo tymi samymi produktami, ale za niższą cenę. Pewnego razu poszłam na taki tańszy “rytuał” i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że odżywka nakładana na moje włosy zupełnie inaczej pachniała. Doskonale znałam zapach oryginalnego produktu, bo był bardzo specyficzny i miałam go już na włosach wiele razy korzystając z usług innych salonów. Zwróciłam na to uwagę fryzjerce, która nieco się zmieszała, ale zapewniła mnie, że to produkt oryginalny, który zamawia w hurtowni i może mi pokazać nawet dowód zakupu. W salonie pracowała moja koleżanka, której wtedy nie było, ale kiedy później ją o to zapytałam, to wybuchła śmiechem. Powiedziała mi, że właścicielka salonu regularnie napełnia oryginalne opakowania jakimiś tanimi odżywkami i nic dziwnego, że poczułam różnicę w zapachu. Jestem ciekawa, czy robi tak do dziś i czy tego typu praktyki są stosowane również w innych salonach.
HENNA
Do dziś, kiedy słyszę słowo “henna”, to chce mi się śmiać, bo pamiętam swój pierwszy, profesjonalny zabieg u kosmetyczki. Kiedyś chodzenie do salonu piękności na hennę było wyznacznikiem luksusowego życia (haha). Powiadano – nie chodzisz na hennę do kosmetyczki? Wstydź się! No i poszłam. Położyłam się na łóżku, a kosmetyczka nachyliła się nade mną i zaczęła nakładać na moje brwi czarną hennę. To nic, że kolor był źle dobrany. Najgorsze było to, że nakładała hennę na moje brwi palcem tak, że miałam dwa, czarne prostokąty nad oczami. Powiedziała mi wtedy – don’t worry, kolor ze skóry się za dwa dni zmyje, a na włosach zostanie. Pomyślałam – aha! Czyli tak wygląda luksusowe życie! Wracając do domu przekroczyłam prawdopodobnie prędkość światła, bo wyglądałam jak czerwony kurczak z Angry Birds.
PAZNOKCIE NA STUDNIÓWKĘ
Pierwszy raz z usług manikiurzystki postanowiłam skorzystać przed swoją studniówką. Stwierdziłam, że to tak wyjątkowa okazja, że chciałabym, aby moje paznokcie wyglądały naprawdę ekstra. Udałam się więc do polecanego salonu w moim mieście i tam wyjaśniłam o co mi chodzi. Chciałam mieć prosty, elegancki frencz z jakimś delikatnym, błyszczącym akcentem w jednym miejscu. Pani uważnie mnie wysłuchała, po czym przystąpiła do pracy. Od samego początku wydawała mi się trochę dziwna, bo była bardzo małomówna i przez 3 godziny powiedziała do mnie może z dwa słowa. Jak się później okazało – była pod wpływem alkoholu i stąd to twarde milczenie. Nie to jednak było najgorsze. Pamiętam, że każdą, białą końcówkę na paznokciu malowała co najmniej 5 razy, bo ciągle była krzywa. Malowała, zmywała i tak w kółko. Wszystkie akcesoria wypadały jej z rąk, a zamiast płatków kosmetycznych czy wacików bezpyłowych miała poskładany w kwadrat papier toaletowy. Siedziałam u niej 3 godziny, a pewnie trwałoby to dłużej, gdybym zdecydowała się na przyklejanie jakichś ozdób. W dniu studniówki postanowiłam zmyć ten jakże artystyczny manikiur (szkoda, że nie mam zdjęcia tych kulfonów) i pomalowałam paznokcie na jeden kolor. Pijanym pracownikom salonów piękności mówię nie i oficjalnie przyznaję tej pani nagrodę najbardziej żenującej wizyty u kosmetyczki w moim życiu.
Później byłam też u innych “stylistek”, ale jedną wspominam z wyjątkowym sentymentem. Znów miał był delikatny frencz z błyszczącym akcentem, a wyszły łopatki do lodów. To chyba najbardziej ohydny manicure, jaki kiedykolwiek miałam na swoich paznokciach. Koniecznie wpadnijcie na moje InstaStories żeby to zobaczyć! www.instagram.com/kosmetycznahedonistka
PEDICURE
Na koniec historia, której byłam świadkiem całkiem niedawno i do dziś czuję niesmak po wizycie w pewnym salonie piękności, w którym robiłam pedicure. Jest to salon z kilkoma stanowiskami do robienia pedi obok siebie, a dzieli je jedynie cieniutki parawan. Nic przez niego nie widać, ale doskonale słychać wszystkie rozmowy między klientką, a kosmetyczką. Podczas robienia mojego pedi do salonu weszła klientka – młoda, dosyć zadbana i elegancka dziewczyna. Miała umówioną wcześniej wizytę i z tego, co zrozumiałam, miał to być jej pierwszy pedicure w życiu. Zajęła stanowisko obok mnie i po kilku minutach poczułam bardzo nieprzyjemny zapach starego, przepoconego obuwia. Dziewczyna, która robiła mi pedi od razu wstała i rozpyliła w salonie odświeżacz powietrza, żebyśmy mogły jakoś wytrzymać. Po chwili zza parawanu usłyszałyśmy podniesiony głos kosmetyczki, która zaczęła wrzeszczeć na swoją klientkę, że ma grzybicę i powinno być jej wstyd przychodzić na pedicure z chorobą skóry. Dosłownie kazała jej się ubrać i wyjść. W salonie było wtedy 8 osób i nie jestem w stanie odpowiedzieć co było bardziej żenujące – czy dziewczyna, która przyszła na pedi z grzybicą i śmierdzącymi stopami czy kosmetyczka, która obwieściła wszystkim, że jej klientka ma grzybicę. Przyjmijmy, że obie panie zajmują pierwsze miejsce ex aequo.
Dziewczyny, która historia osiągnęła dla Was najwyższy poziom żenady? Jestem też ciekawa Waszych salonowych przygód 🙂 Dajcie koniecznie znać!
_____________________________