Pomysł na ten wpis przyszedł mi na myśl dosyć nagle, a inspiracją była pewna sytuacja, która spotkała mnie w jednej z polskich perfumerii. Pomyślałam, że to w sumie całkiem niezły temat na blogowy post, bo okazało się, że jest kilka rzeczy, które zniechęcają mnie do zakupu w drogeriach stacjonarnych. Dziś napiszę Wam o 5 najbardziej irytujących rzeczach, które sprawiają, że coraz częściej decyduję się na zakupy online.
1. NADGORLIWOŚĆ
Dzisiejsze rozważania zacznę od pewnego incydentu w perfumerii, którego byłam nieszczęsną ofiarą jakiś czas temu. Sytuacja jest dosyć typowa i pewnie niejedna z Was miała tę wątpliwą przyjemność być obiektem nadgorliwości konsultantek krążących po sklepie. Wyglądało to mniej więcej w ten sposób. Wchodzę do perfumerii w poszukiwaniu konkretnego produktu. Już na samym wejściu czuję na sobie wzrok wszystkich konsultantek, które nagle ruszają w moim kierunku krzycząc “dzień dobry!”. To oczywiście nic złego i bardzo fajnie, że ktoś interesuje się klientem zauważając jego nagłe pojawienie się w sklepie. Po chwili jednak czuję, że wszystkie konsultantki zaczynają wokół mnie krążyć. Najpierw jedna z nich zapytała czy może mi w czymś pomóc, na co grzecznie odpowiedziałam, że nie. Zrobiłam dosłownie trzy kroki i przypędziła następna z tym samym zapytaniem. Pomyślałam, że może faktycznie od razu powiem o jaki produkt mi chodzi i uniknę kolejnych napadów ze strony sprzedawczyń. Pani skierowała mnie do konkretnego stoiska i odeszła. Po kilku sekundach przybiegła następna i zapytała czy może mi jakoś doradzić, na co znów znów odpowiedziałam, że sobie poradzę. Przy stoisku spędziłam może minutę. Wybrałam odcień interesującego mnie produktu, ale cały czas czułam się obserwowana. To takie dziwne uczucie, gdy ktoś śledzi każdy twój ruch i masz wrażenie, że mają cię za złodzieja, albo terrorystę. Punkt kulminacyjny miał jednak miejsce kilka sekund po odejściu od stoiska z wybranym przeze mnie produktem. Od razu przybiegła do mnie pani konsultantka z pytaniem czy idę może już do już kasy. I wtedy poczułam, że robi mi się trochę gorąco, bo takiego zmasowanego, drogeryjnego ataku jeszcze nigdy nie zaliczyłam. Teraz czas na konkluzję. Nie mam absolutnie żadnych pretensji do pań, które pracują w tym sklepie, bo domyślam się, że to odgórny przykaz i standard obsługi klienta, którego muszą bezwzględnie przestrzegać. Myślę też, że same czują się dziwnie musząc traktować klientów jak zwierzynę, która wpadła do klatki i powinna z niej wyjść z jak najlżejszym portfelem. Współczuję im, laaaata temu też miałam krótką przygodę z pracą w sieciówce i wiem, że menadżer sklepu bardzo naciska na jak największą sprzedaż. Dziwi mnie jedynie polityka zarządzających, która wyznacza tego typu standardy. Taka nadgorliwość ze strony konsultantek jest mocno zniechęcająca i prowadzi mnie jedynie do…wyjścia. Chciałabym po prostu spokojnie wejść do sklepu, rozejrzeć się, zastanowić i mieć poczucie swobody. Może warto byłoby stworzyć jakieś nowe reguły mówiące o tym, że jedno zapytanie ze strony sprzedawczyni jest już wystarczające? Albo przyjąć zasadę, że jeśli klientka ma jakieś wątpliwości, to sama poprosi o pomoc? Wówczas również można zrealizować plan sprzedażowy i “namówić” klientów do większych zakupów, ale bez wpędzania ich w zażenowanie i irytację. Jestem bardzo ciekawa Waszego zdania w tej kwestii.
2. REKOMENDOWANIE RZECZY, KTÓRE NIE SĄ DOPASOWANE DO NASZYCH POTRZEB I OCZEKIWAŃ
Tego typu praktyki również są dla mnie mocno zniechęcające. Zazwyczaj wiem po co idę do drogerii, znam też swoją skórę i oczekiwania odnośnie produktu, który chcę kupić. A co, gdybym nie wiedziała? Pewnie skończyłoby się to górą zakupionych bubli, które zrujnowałyby moją cerę i zniechęciły do danej marki. Miałam okazję być niejednokrotnie namawiana do zakupu produktu, który miał na przykład w składzie parafinę, która wyjątkowo nie służy mojej cerze. Dodam, że uprzednio informowałam o tym konsultantkę. Niestety była tak zafiksowana na sprzedaż kosmetyku danej marki, że nic do niej nie docierało. Starała się usilnie sprzedać w zasadzie jakikolwiek produkt tej konkretnej marki, bylebym nie zwróciła uwagi na coś innego, za co pewnie nie otrzymałaby prowizji.
3. NIEWIEDZA
Czasem jednak zdarza się, że wpadam do drogerii i spontanicznie zainteresuję się danym produktem, na temat którego nic nie wiem. Nigdy nie wpadł mi w oko na żadnym blogu czy YouTubie i jestem po prostu ciekawa jaka jest jego specyfika. I czasem mam wrażenie, że sprzedawczyni wie mniej, niż ja. Po kilku pytaniach, na które nie doczekałam się odpowiedzi odpuszczam drążenie tematu i po wyjściu ze sklepu po prostu go sobie googluję. I tu znów podobna sytuacja, jak w przypadku punktu pierwszego. Nie obarczam winą sprzedawcy, ale osób, które kierują sklepem. Każdy konsultant powinien zostać przeszkolony z podstawowej wiedzy o kosmetykach, które są dostępne w danej sieci. Wiadomo, że ludzki umysł nie jest w stanie ogarnąć każdego produktu na półce, ale skoro konsultantka pyta “w czym mogę pomóc” i tak naprawdę nie może pomóc, to rodzi się pewien problem natury technicznej. I na tym drogeryjni mocarze powinni się zastanowić, a już na pewno przeznaczyć większy budżet na doszkalanie swojej załogi.
4. PROMOCJE Z KARTĄ
50% zniżki, ale tylko za okazaniem karty. Drugi produkt gratis, ale tylko z kartą. Niektóre sklepy podają ceny na metkach, a przy kasie okazuje się, że wychodzi więcej, bo nie masz karty. Litości, ile można mieć tych wszystkich kart? Wszędzie trzeba podawać swoje dane, akceptować regulaminy, tworzyć papierologię i poświęcać na to czas. Czy nie byłoby lepiej zrezygnować z tych wszystkich udziwnień i zrobić normalną promocję bez okazania kawałka plastiku? W moim portfelu brakuje już miejsca na te wszystkie karty członkowskie, lojalnościowe i rabatowe.
5. WYMACANE PRODUKTY I BRAK TESTERÓW
To, że kobietki otwierają kosmetyki w drogeriach jest oczywiście błędem, ale co mają zrobić, kiedy na półce nie ma żadnego testera? Kupić kosmetyk zupełnie w ciemno? Ok, mamy zdjęcia na blogach, swatche, filmiki na YouTube, gdzie dziewczyny pokazują jak dany produkt wygląda. To jednak oczywiste, że na zdjęciu czy filmie odcień produktu może (ale nie musi) wyglądać zupełnie inaczej na żywo. Sama lubię sprawdzić na testerze konsystencję, pigmentację, rzeczywisty kolor. Jeśli nie ma testera, to kupujemy tak naprawdę kota w worku, albo… rozpaćkaną pomadkę, którą sprawdzało wcześniej 100 innych klientek w drogerii. W mojej opinii każdy kosmetyk w szafie danej marki musi mieć tester, natomiast pełnowymiarowe produkty powinny być porządnie zafoliowane. To pozwoliłoby uniknąć nam, klientkom zakupowych rozczarowań, a producentom kosmetyków strat związanych ze zniszczonymi macaniem kosmetykami. I wszyscy byliby zadowoleni 🙂