Muszę przyznać, że zdecydowanie bardziej lubię pisać o produktach, które uwielbiam, niż o tych nietrafionych, ale czasem trzeba. Dziś serwuję Wam kolejną porcję kosmetycznych rozczarowań. Co mnie ostatnio zawiodło i czego z pewnością nie kupię ponownie? Jeśli jesteście ciekawe co jest na mojej czarnej liście, to zapraszam do czytania dalej.
Na pierwszy ogień idzie odżywczo-wygładzająca maseczka do ust marki Pilaten. Przyznajcie same – wygląda bajerancko! To taki lepki, żelowy płatek, który przyklejamy do naszych ust i czekamy, aż staną się genialnie nawilżone, wygładzone i napięte. Patrząc na skład żelu, którym nasączone są te usteczka, to można odnieść wrażenie, że jest całkiem niezły. Mamy tu między innymi kwas hialuronowy, miód, kolagen i ekstrakt z aloesu. Produkt jest jedynie fajnym gadżetem, ale z moimi ustami nie robi kompletnie nic. Nie zauważyłam, aby były choć trochę bardziej nawilżone, niż przed aplikacją. O efekcie napinającym czy wygładzającym również nie ma mowy. Co prawda koszt takiej maski nie przekracza pięciu złotych, jednak uważam, że to bezsensownie wydane pieniądze. Kolejny raz produkt marki Pilaten mnie trochę rozczarował. O pewnej bardzo popularnej maseczce do twarzy pisałam już tutaj klik.
Jak wiecie jestem ogromną fanką perfum, wód perfumowanych i mgiełek oraz wszelkich kosmetyków, które mają piękny zapach. Absolutnie pierwszorzędnym kryterium, którym kieruję się przy ocenie jakiegoś zapachu jest to, czy długo utrzymuje się na mojej skórze. Jeśli po kilku minutach od aplikacji jest już niewyczuwalny – od razu go skreślam. I tak było w przypadku wody toaletowej z The Body Shop o nazwie Satsuma. Ach, jaka to jest cudowna woń dojrzałych, soczystych mandarynek! Zapach niezwykle energetyczny, pobudzający do życia i pełen optymizmu, tylko szkoda, że tak szybko przestaje być wyczuwalny. Taka malutka buteleczka o pojemności 30 ml kosztowała ponad 50 zł i dobrałam sobie do tego jeszcze żel z tej samej serii. Zapach żelu również nie utrzymuje się u mnie jakoś szczególnie długo, a poza tym niemiłosiernie przesusza moją skórę. Szkoda, bo w zasadzie wszystkie produkty z The Body Shop pachną cudownie, ale za małą trwałość należy się duży minus.
Jestem bardzo wymagająca, jeśli chodzi o podkłady i rzadko który spełnia moje wymagania, bo mam cerę problematyczną. Większość produktów się na niej potocznie mówiąc “ciastkuje”, nie mają dobrego krycia, utleniają się i zapychają. W przypadku podkład Lancome Teint Idole Ultra Wear trochę ponarzekam, bo nie jest to produkt tani i generalnie można oczekiwać od niego czegoś więcej. Przede wszystkim nie ma jak dla mnie odpowiedniego poziomu krycia (Dr Irena Eris Provoke Matt kryje o wiele lepiej). Po kilku godzinach zaczyna znikać z twarzy, ujawniając wszelkie niedoskonałości, a więc nie jest tak trwały, jakbym sobie tego życzyła. Poza tym skóra zaczyna się bardzo szybko świecić. Podkład wchodzi w dziwną reakcję z moim sebum i staje się dosłownie pomarańczowy, a to rzadko mi się zdarza. Produkt wędrował już po moich koleżankach, które mają cery suche, a także normalne i są z niego bardzo zadowolone. Natomiast myślę, że posiadaczki cery tłustej i mieszanej mogą mieć z nim problem. Plus za solidne, eleganckie opakowanie oraz za to, że mnie nie zapchał.
Czas na produkt do włosów, który otrzymałam w jakiejś paczce PR-owej i niestety nie przypadł mi do gustu, a mowa o kremie myjącym Low Shampoo od L’oreal. Pewnie kojarzycie taką metodę jak mycie włosów odżywką i marka postanowiła chyba wyjść naprzeciw wszystkim włosomaniaczkom. Low Shampoo ma wyjątkowo delikatnie myć włosy jak szampon i nawilżać oraz pielęgnować jak odżywka. Niestety dla moich włosów to zbyt wiele na raz. Mam wrażenie, że produkt nie myje tak dobrze, jak powinien. Mimo, że lubię dociążać swoje włosy, bo mają skłonność do puszenia i sianowatości, to po użyciu Low Shampoo są bardzo przyklapnięte, nieświeże, zbijały się też w strąki. Najbardziej jednak rozczarowało mnie to, że po kilku użyciach zaczęła swędzieć mnie skóra głowy i zauważyłam wzmożoną produkcję sebum, ale mój skalp jest bardzo wrażliwy na wszelkie tego typu wynalazki. Oddałam go do przetestowania kilku moim koleżankom i również narzekają na tzw. “przyklap” u nasady. Być może bardziej przysłuży się naprawdę ekstremalnie zniszczonym włosom, które się kruszą i po każdym myciu zwykłym szamponem wyglądają gorzej.
I na koniec tusz do rzęs L’oreal False Lash Superstar X Fiber, który nie jest totalnym rozczarowaniem, ale jednak już do niego nie wrócę. Dlaczego? To podwójna maskara, która z jednej strony ma zwykły tusz, a z drugiej tusz z włókienkami i to właśnie te małe włoski nie przypadły mi do gustu. Na moich rzęsach zawsze wyglądają źle. Jestem fanką ładnie rozdzielonych, równych i cienkich rzęs, a owe włókienka są po prostu jak dla mnie nieestetyczne i wcale nie dają efektu wydłużenia. Odnoszę wówczas wrażenie, że mam na rzęsach jakiś dziwny bałagan. Druga końcówka z tuszem jest całkiem w porządku – rzęsy są wydłużone, nieco pogrubione i mocno czarne. Mimo to nie wrócę już do tego produktu i muszę przyznać, że te podwójne tusze zawsze mnie rozczarowywały.
Dziewczyny, a jakie były Wasze kosmetyczne rozczarowania w ostatnim czasie? Miałyście do czynienia z moimi kosmetycznymi niewypałami? Mam nadzieję, że u Was sprawdziły się lepiej, bo jak wiadomo każdej z nas służy coś innego.